Oj, chmielu, chmielu, ty bujne ziele,
Bez cie nie będzie żadne wesele.
Oj, chmielu, oj, niebożę,
Niech ci Pan Bóg dopomoże,

chmielu niebożę.

piątek, 25 marca 2011

Bieszczady - Niedźwiedź i cerkiew w Smolniku nad Sanem

Bieszczady są miejscem, gdzie żyje najwięcej niedźwiedzi brunatnych w Polsce. Jednak bezpośrednie spotkania z tym dużym ssakiem zdarzają się rzadko. Łatwiej można natrafić na jego ślady w postaci tropów odciśniętych w miękkiej glinie, czy na śniegu. Czasem obecność niedźwiedzia zdradzają też inne znaki, takie jak rozgrzebane mrowiska, ślady potężnych pazurów na pniach drzew lub zbutwiałych kłodach. Taki oryginalny rysunek, wykonany przez niedźwiedzie pazury, można obejrzeć w zupełnie nietypowym miejscu, bo na ścianie drewnianej cerkwi w Smolniku nad Sanem.


Czego miś szukał w cerkwi? Może nie w samej cerki, tylko pod jej okapem - zwierzak próbował dostać się do gniazda pszczół i uraczyć słodkim miodem. Wszystkim znana jest ta słabość misia.

W staropolskiej nazwie tego zwierzęcia zaszyfrowana jest jego miłość do miodu. Dawne polskie "miedźwiedź" brzmi bardzo podobnie do współczesnego rosyjskiego медведь [miedwied] i oznacza "jedzący miód" (medv-ed = miód + jeść). Natomiast ukraińskie ведмідь [wiedmid] brzmi dla mnie, jak określenie tego, który wie, gdzie miód.

Bez wątpienia niedźwiedź wie, gdzie szukać miodu, a kiedy się do niego dostanie, to ze smakiem go zjada. Pokusa jest tak silna, że niedźwiedzie w Bieszczadach wyrządzają szkody w pasiekach, rozbijając ule, żeby dostać się do miodu. Na jesieni niedźwiedź ma spory apetyt, a miód dostarcza dużo łatwo przyswajalnych kalorii. Jest to istotne przy gromadzeniu przez zwierzę zapasów tłuszczu przed zapadnięciem w sen zimowy.

Tym razem trzeba było obejść się smakiem – słodkie plastry miodu były za wysoko ;)

piątek, 18 marca 2011

Bieszczady - żółte kwiaty rudbekii przy drodze

Wyznaczyliśmy sobie trasę wędrówki dookoła rezerwatu Sine Wiry. Przepływa przezeń Wetlina - prawy dopływ Solinki. Przez większość czasu szliśmy wzdłuż rzeki, podziwiając malownicze widoki doliny rzecznej. Moją uwagę przykuły łany żółtych kwiatów rosnące wzdłuż trasy naszego marszu. Miejscami przy drodze wznosiła się zielona ściana, wysoka na 2 metry, utworzona z wysmukłych łodyg rudbekii nagiej. Była to idealna monokultura, bez udziału innych roślin. Wyglądała nawet ciekawie, ale gdzie podziała się różnorodność i wielobarwność bieszczadzkich poboczy, którą tak lubię?

Okazuje się, że rudbekia jest gatunkiem ekspansywnym i w sprzyjających warunkach rozrasta się tworząc zwarte łany.

Jest jedną z najstarszych roślin dekoracyjnych sprowadzonych z Ameryki Północnej. Jako roślina ozdobna jest mało wymagająca i może rosnąć przez wiele lat bez specjalnych zabiegów pielęgnacyjnych. Jej wysokie, wybujałe łodygi wymagają podpór i podwiązywania, w zagrodach była więc sadzona przy płotach. Stąd rozpoczęła swój triumfalny pochód, kolonizując powoli dolinę Sanu wraz z jego dopływami.

Tam, skąd pochodzi, rudbekia rośnie na terenach wilgotnych, w lasach i na ich obrzeżach, w dolinach rzecznych i na wilgotnych łąkach. W dolinie Sanu i jego dopływów znalazła więc dogodne warunki do wzrostu.

Dodatkowym czynnikiem, który sprzyja rozprzestrzenianiu się rudbekii nagiej jest możliwość rozmnażania wegetatywnego przy pomocy krótkich podziemnych rozłogów, występujących u tej byliny. Sprzyja to tworzeniu przez rudbekię zwartych, jednogatunkowych łanów uniemożliwiających rozwój jakichkolwiek innych roślin.

Wspomniane cechy rudbekii nagiej czynią z niej gatunek inwazyjny - czyli taki obcy gatunek, który rozprzestrzenia się w danym środowisku i konkurując z rodzimymi gatunkami, przyczynia się do ich wyginięcia.

Wygląda więc na to, że rudbekia naga, choć taka urokliwa, nie jest mile widzianym gościem w Bieszczadach. Szczególnie że tereny, które opanowała, to obszary chronione. Utworzono je między innymi po to, aby zachować bogactwo gatunkowe i chronić siedliska nadrzeczne, które niestety są najłatwiej kolonizowane przez rośliny inwazyjne.

sobota, 12 marca 2011

Beskid Niski i Bieszczady - spełzywanie gruntu na stoku

Chociaż wędrowałam na zachód od Osławy, więc geograficznie był to już Beskid Niski, nie zaś Bieszczady, to przyroda nie dała mi odczuć wyraźnej różnicy. Tak samo mogłam nacieszyć oczy widokiem łagodnych pagórków, porośniętych buczyną. Na wzgórzu o nazwie Kamień zatrzymałam się dłużej. Sporo tu było drzew o fantazyjnie powyginanych pniach i wielkich głazów rozrzuconych na grzbiecie góry. Kamieni leżało zdecydowanie więcej niż jeden, jak sugerowała nazwa ;-)


Niektóre buki miały łukowato wygięte pnie u samej podstawy. Wyglądały jak wielkie litery "J" (oczywiście, kiedy popatrzyłam na nie z drugiej strony były już literami "L"-))).

Te drzewa wybrały się na, ledwie zauważalny, spacer w dół stoku. Taką podróż zawdzięczają zjawisku spełzywania. Występuje ono nawet na słabo nachylonych stokach, szczególnie, gdy gleba jest bogata w minerały ilaste, które pod wpływem wody pęcznieją i tracą spójność. Grawitacja sprawia, że plastyczna warstwa gruntu wolno wędruje w dół stoku. Widocznymi oznakami tego bardzo powolnego procesu są, między innymi, właśnie zdeformowane pnie drzew.

Z nastaniem wiosny, kiedy ziemia rozmarza, a topniejące śniegi rozmiękczają grunt, wierzchnie jego warstwy zsuwają się w dół zbocza. To przesuwanie się wierzchniej warstwy gleby powoduje pochylanie się rosnących tam drzew. W czasie wegetacji drzewa, które mają naturalną tendencję do pionowego wzrostu w górę, wyginają się u podstawy. W ten sposób odzyskują pionową postawę, za to ich pień staje się łukowato wygięty. Proces trwający latami daje w efekcie "tańczące" drzewa na zboczu góry.

Dla porównania, martwe drzewo, takie jak ten uschnięty pień na zdjęciu powyżej, już nie broni się przed upadkiem. Podobnie pochylone sylwetki słupów, płotów, murków, mogą być jeszcze jedną oznaką spełzywania.

piątek, 4 marca 2011

Bieszczady - chrząszcz grabarz

Schodząc Działem z Rawek do Wetliny zrobiliśmy sobie krótki postój na szlaku. Dopiero po chwili dostrzegliśmy leżące na środku ścieżki małe ciałko nieżywej ryjówki. Było nieuszkodzone, więc nie stanowiło szczególnie przykrego widoku. Mój starszy syn błysnął czarnym humorem i nazwał ją "suchotrupkiem". Podczas naszych wędrówek, kilkakrotnie już w krótkich odstępach czasu, natrafiliśmy na leżące na ścieżce martwe ryjówki. Trochę nas to zastanawiało, dlaczego leżą w tak widocznych miejscach? Teraz też zaczęliśmy dyskutować, co mogło być przyczyną śmierci ryjówki, dlaczego leży na ścieżce, jak długo tu leży i temu podobne. Po chwili okazało się, że nie tylko my interesujemy się "suchotrupkiem".

W pobliżu pojawił się ruchliwy owad, jaskrawo ubarwiony, czarno-pomarańczowy chrząszcz - grabarz. Nerwowo biegał wokół ciała ryjówki, wciskał się pod nie, odfruwał, żeby już za chwilę z powrotem wylądować na udeptanej ścieżce. Chyba to twarde podłoże, pełne kamieni było przyczyną nerwowej bieganiny grabarza.

Owad ten ma bowiem ciekawą biologię. Para tych chrząszczy podkopuje znalezioną padlinę, która za ich sprawą, w ciągu kilku godzin znika pod powierzchnią ziemi. Samica kopie do niej tunelik, w którym w osobnych jamkach składa jaja. Potem przygotowuje pożywienie dla dzieci. Po kilku dniach pojawiają się larwy, które mama karmi kropelkami przygotowanego wcześniej pokarmu. Opiekowanie się potomstwem przywodzi na myśl zachowanie zwierząt wyższych, takich jak ptaki czy ssaki, bo w świecie owadów występuje tylko u nielicznych.

Niestety, nie miałam przy sobie aparatu fotograficznego, więc nie utrwaliłam portretu tego interesującego chrząszcza. Podam chociaż link do zdjęcia z Wikipedii: Grabarz pospolity.